Prywatnie o Profesorze
Profesora Stanisława Knothego poznałam przy okazji zbierania materiałów do artykułu o jego przyjacielu profesorze Jerzym Litwiniszynie. Wysoki, postawny mężczyzna, z celnym, ostrym dowcipem, błyskotliwymi ripostami, śmiejącymi się do wspomnień oczyma. Ale ważył słowa. Jako jeden z nielicznych świadków tuż powojennych dziejów Akademii, we wszystkim, co mówił, chciał zachować obiektywizm. Później odwiedzałam go, pisząc o innych profesorach, między innymi o Witoldzie Budryku – jego mistrzu.
Polubiłam te spotkania. Gawędziliśmy o świecie, którego już nie ma, ale też o teraźniejszości, której Profesor bacznie się przygląda. Czasem opowiadał o sobie: Rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Mechanicznym i dopiero po wojnie kończył AGH. – Jeszcze przed dyplomem zacząłem pracować w kopalni „Biała Ropa” w Starej Wsi pod Brzozowem, po kilku miesiącach „buda” się spaliła, wysadziło zbiornik z ropą, cudem obyło się bez ofiar – opowiadał. Przeszedł wtedy swoisty chrzest bojowy – trzy dni przesiedział na UB. Na szczęście akurat wtedy profesor Budryk zaproponował mu etat starszego asystenta na AGH.
Co jest fascynującego w zawodzie górnika?
To nie zawód, to od wieków był stan…
Stan, czyli zawód wysublimowany? Wiąże się to z pewną magią, zagrożeniem? O co tu chodzi?
Mój teść, który był z zawodu inżynierem rolnikiem, mawiał, że istnieją dwa zawody, które coś dają społeczeństwu – rolnik i górnik – wszystkie inne coś przerabiają albo żerują na słabościach ludzkich.
Chodzi o światło, ogień, ciepło?
Tak, to jest podstawa.
Nauką rządzi przypadek. Z kimkolwiek rozmawiałam o Stanisławie Knothem, wspominał jego pracę doktorską, która wywianowała go na całe życie zawodowe. Profesor wpadł na bardzo prosty pomysł modelu pewnego zagadnienia, o którym opowiedział kierownikowi katedry Witoldowi Budrykowi. A on błyskawicznie skwitował – No to masz doktorat w kieszeni. W nauce trzeba mieć szczęście i do przypadków, i do ludzi, zwłaszcza szefów. Praca polegała na opracowaniu teorii i metody prognozowania wpływu eksploatacji górniczej na powierzchnię i położone na niej obiekty. Laikowi nic to nie mówi oczywiście. Rozglądam się po pokoju, w którym jest dużo światła, stoją piękne kwiaty i panuje idealny porządek. Profesor sięga do szafy po dokument, który pewnie miał ostatnio w rękach ćwierć wieku temu, i w jednej sekundzie go znajduje.
Nie używa Pan ani komputera, ani faksu?
Nie używam też komórki i karty bankomatowej. To już nie mój świat. Pracuję teraz nad książką, historią naszego wydziału. Wolno mi idzie, ale wie pani, kiedy przy tej okazji z perspektywy patrzę na prace, które napisałem, to dzisiaj nie zostawiłbym więcej niż pięć, najwyżej osiem.
A ile ich Pan napisał?
120… A ja mam prawnuczkę! (zmienia temat i pokazuje zdjęcie malucha). Ma dziewięć miesięcy, a to mój wnuk, jest niemożliwy! (wyczuwam, że słowo „niemożliwy” w tym przypadku znaczy wspaniały). Ano tak, proszę pani, zacząłem dziewięćdziesiąty rok życia, ale niedawno czytałem nekrolog w „Dzienniku Polskim”, zmarła żona profesora Gołąba, matematyka, miała 105 lat. To mnie podbudowało.
Kim jest ta młoda kobieta na zdjęciu?
To moja żona. Poznaliśmy się, gdy ja miałem 16 lat, a ona 15, na lekcjach tańca, które się odbywały w Rynku nad Hawełką u Hankusa. Kolega powiedział mi, że gimnazjum żeńskie organizuje kurs tańca, no i poszliśmy. Pierwsza lekcja: panie osobno, panowie osobno, uczą nas, jak się zachowywać, co wolno, czego nie wolno, że trzeba być w białych rękawiczkach. Mamy siedzą pod ścianą. Druga lekcja: pierwsze kroki taneczne. Spodobała mi się jedna dziewczyna, mówię do kolegi: – Ja się z nią ożenię. – I poprosiłem ją do tańca. To były inne czasy, zwracało się do siebie „proszę pana”, „proszę pani”.
Który to był rok?
1935. No i tak przetańczyliśmy zimowe półrocze, pozostała ostatnia lekcja, pożegnalna. Jestem w szkole na lekcji fizyki, woła mnie woźny do dyrektora:
– Znaczy się, ty chodzisz na lekcje tańca?
– Chodzę.
– Znaczy się, nie wolno.
– Dlaczego, panie dyrektorze, przecież jest to uznane przez komitet rodzicielski.
– Nie wolno i koniec!
– Ale jest jeszcze zakończenie…
– Znaczy się, nie wolno, jak pójdziesz, to won! Wyrzucę!
Poszedłem, oczywiście wyrzucił mnie, ale przyjął z powrotem.
Które to było gimnazjum?
Witkowskiego, obecnie nr V, przy ulicy Studenckiej. Potem ja znalazłem się w wojsku, a ona jeszcze kończyła gimnazjum. Po odbyciu służby ja studiowałem w Warszawie, ona rolnictwo w Krakowie. W 1939 roku byliśmy razem na pierwszym balu, który urządzała Wyższa Szkoła Rolnicza w Resursie Obywatelskiej przy ulicy Piłsudskiego.
No i…?
Wojna nas rozdzieliła, pisaliśmy do siebie.
A jaką sukienkę żona miała na tym balu?
Niebieską tiulową. Ja dostałem kotylion z Murzynkiem, gdzieś jest schowany… Po wojnie trzeba było dokończyć studia, w styczniu 1947 roku wzięliśmy ślub, w listopadzie urodziła się pierwsza córeczka. Teraz jest w Stanach Zjednoczonych.
Te spotkania z Profesorem mają wyzbyty pośpiechu rytm. Najczęściej rozmawiamy o dawnych dziejach uczelni. Profesor rzuca np. anegdotę:
Swojego czasu, gdy rektorem Akademii był prof. Zygmunt Kowalczyk, rozpisano wśród studentów ankietę oceniającą wykładowców. Pewnego dnia rektor mnie do siebie wzywa i mówi: Panie docencie, z ankiety wynika, że pan jest złym wykładowcą. Ja na to: – Panie rektorze, ankietę pan przekazał prof. Budrykowi, a on dał ją mnie do opracowania. Otóż według studentów najgorszym wykładowcą jest pan, robi pan na wykładzie takie zamieszanie, że studenci niczego nie rozumieją. Drugi w kolejce jest Litwiniszyn, ponieważ wykłada na takim poziomie różniczki i całki, że też nic nie rozumieją. A na trzecim miejscu jestem ja. Studenci piszą, że ciągle chodzę, podłoga skrzypi, a mówię cicho i też nie rozumieją.
Czasem do rozmowy niespodziewanie wdziera się rzeczywistość. Profesor Knothe opowiada, jak na kilka lat przed śmiercią jego przyjaciel Jerzy Litwiniszyn panicznie bał się dojścia do władzy Andrzeja Leppera (były to czasy, kiedy Lepper urządzał blokady na drogach). Nie drążę tematu, bo są ważniejsze sprawy, choć z pewnością zabawnie byłoby usłyszeć jego ostre jak brzytwa wypowiedzi. Idę o zakład, że wiem, co myśli o rzeczywistości.
– Nie tak miała wyglądać nasza starość – Profesor się zamyśla. – Żona cierpi na chorobę Alzheimera. Od czasu złamania nogi w stawie biodrowym nie porusza się. Leży pogodnie uśmiechnięta, nic nie mówi, ale jak się rano przyjdzie, pogłaska, pocałuje, to jest taka rozpromieniona… Ciągle się zastanawiam, co ona czuje.
Profesor Wiesław Trutwin:
Najcenniejsze w dorobku naukowym prof. Stanisława Knothego jest to, że inżynierom dał prostą i dobrą metodę obliczania skutków prowadzenia eksploatacji górniczej pod terenami zabudowanymi. To go zrobiło słynnym na całym świecie, wszyscy, którzy zajmują się tym problemem, mówią o Knothem.
Prosto, logicznie formułujący myśli. Profesor taki jest.
Tak, i bardzo konkretny. Podziwiam, że mimo upływu wieku ciągle jest taki sam. Można na przykład opowiadać mu różne rzeczy, a on potem i tak to sprawdzi.
Kiedyś musiał być wybuchowy?
Owszem. Ja jeszcze przed zakończeniem studiów zostałem asystentem u prof. Litwiniszyna i bardzo mi zależało na dobrej opinii. Jeden egzamin zdawałem u prof. Knothego. Wszyscyśmy się go bali. Suchy, ostry, budził duży respekt. Dostaję jedno pytanie, drugie… egzamin się kończy, a on nagle zaczyna krzyczeć: – Ja panu nie mogę dać… – myślę przerażony, że na pewno chce mnie oblać, wstyd zrobię profesorowi Litwiniszynowi – …nie mogę panu dać lepszej noty od dobrze! – odetchnąłem. – Bardzo proszę – mówię. – Jakoś to przeżyję. Po wielu, wielu latach, gdy już obaj byliśmy starsi, przypomniałem mu to zdarzenie, pytając, dlaczego mnie tak wtedy nastraszył? Roześmiał się: – Panie kolego, jak ja jestem w dobrym humorze, to krzyczę, dopiero jak nic nie gadam, można się mnie bać.
Był wśród nas największym poliglotą. Mówił perfekt po niemiecku, francusku i dobrze sobie radził z językiem angielskim. Ładnie tańczył, na barbórkach podziwialiśmy go. Jako czynny kawalerzysta, bo służył w pułku artylerii konnej, wszystko umiał: tańczyć, prosto chodzić.
Dotąd trzyma się prosto, choć z trudem porusza
Był najbliższym współpracownikiem prof. Budryka, który go lubił za lojalność. Profesor do dziś czci jego pamięć. Rzetelny, szczery, pohukuje sobie, a jak nie ma racji, to się grzecznie wycofuje. No i bardzo wymagający. Jak mu ktoś podpadnie, to koniec.
W czasie jednego ze spotkań opowiadał mi, że nazajutrz wybiera się na Śląsk na pogrzeb byłego ministra Jana Mitręgi. Zdecydował się na to przy swoim stanie zdrowia.
Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawa historia, ponieważ Mitręga był ideowym komunistą, ale nigdy nie tracił zdrowego rozsądku. Bardzo się lubili z prof. Litwiniszynem i prof. Knothe, w wielu sprawach się ich radził. Oni nigdy nie należeli do partii, ale zawsze go cenili, szanowali. Mitręga pochodził z bardzo biednej rodziny, przed wojną był górnikiem dołowym, związkowcem, po czym został powołany na ministra. I wtedy dał się poznać jako człowiek o szerokich horyzontach. Do końca mówił prostym językiem, dialektem śląskim. Nie wstydził się tego.
Na stole w pokoju Stanisława Knothego zauważyłam białego pieska, Przytulankę. Profesor sucho objaśnił mi, że dostał go od córki, nie cierpi kotów, bo są fałszywe, lubi psy. Mam kłopot poznawczy: poważny mężczyzna i hołubiony przez niego piesek zabawka. Jak mam to rozumieć?
Profesor jest tradycjonalistą, jeżeli tego pieska przyjął jako ważny dar od córki, to on jest święty.
Znał Pan żonę Profesora?
Tak, znałem ją. Jej choroba to tragedia. Była osobą niezwykle dobrą. Najlepszy dowód, jak Profesor zajmuje się żoną. Wszystko ma tak ułożone. Po kilku próbach wybrał właściwą osobę do pomocy.
Intuicyjnie wyczuwam, że Profesor zawsze umiał żyć. Nie zamykał się tylko we wzorach i liczbach
Zawsze miał wszystko dobrze poukładane: dom, rodzina na pierwszym miejscu. Gdy podejmował jakąś decyzję, długo myślał. Gdy ktoś miał jakieś kłopoty, on był od tego, żeby znaleźć odpowiednie wyjście. W pracy było tak samo. Akademia i dom to były sfery osobne, niemniej traktowane z taką samą solidnością.
Elżbieta Konieczna
Już po napisaniu tego tekstu pani Janina Knothe, żona Profesora zmarła.
Tekst powstał latem 2008 roku.